Skrzydło płomiennego światła zmiotło złowieszczą ciemność. „Tantrą” wypłynęła na oświetloną stronę planety. Na dole ciągle się rozściełała aksamitna czerń. Szybko powiększone zdjęcia wykazały, że jest to gęsty dywan kwiatów, podobnych do czarnych maków Ziemi. Ich zarośla ciągnęły się na przestrzeni tysięcy kilometrów, zastępując lasy, trzciny, krzaki i trawy. Jak żebra olbrzymich szkieletów przezierały wśród czarnego kobierca ulice miast, czerwonymi ranami rdzewiały żelazne konstrukcje. Nigdzie ani jednej żywej istoty, bodaj drzewa — same tylko czarne maki!
„Tantra” wyrzuciła bombową stację obserwacyjną i weszła w noc. Po sześciu godzinach stacja-robot podała skład powietrza na powierzchni ziemi, temperaturę, ciśnienie i inne informacje. Wszystko było normalne, z wyjątkiem wzmożonej radioaktywności.
— Potworna tragedia! — powiedział półgłosem biolog Eon Tal, notując dane. — Sami zginęli i uśmiercili swoją planetę!
— Czyż to możliwe? — zapytała Niza wstrzymując nabiegające do oczu łzy. — To straszne! Przecież jonizacja nie jest znów taka silna.
— Przeszło już sporo lat — odrzekł surowo biolog. Jego twarz o czerkieskim garbatym nosie przybrała groźny wyraz. — Taki radioaktywny rozkład przez to właśnie jest niebezpieczny, że się posuwa stopniowo, niedostrzegalnie. Poprzez stulecia ilość promieniowania mogła się zwiększać kor po korze, jak zwykliśmy nazywać biodozy naświetlenia, a potem z miejsca jakościowy skok! Zanik dziedziczności, utrata zdolności rozrodczych, plus epidemie popromienne… To się zdarza nie po raz pierwszy. Pierścień zna podobne katastrofy.
— Na przykład, tak zwana „planeta fioletowego słońca” — odezwał się z tyłu Erg Noor.
— Tragedia tej planety polegała na tym, że jej dziwaczne słońce zapewniało mieszkańcom bardzo wysoką energetykę — zauważył ponury Pur Hiss — przy sile świetlnej równej sile naszych stu siedemdziesięciu słońc i klasie widmowej A0…
— Gdzie jest ta planeta? — zainteresował się biolog Eon Tal. — Czy to nie ta, którą Rada zamierza zaludnić?
— Ta sama. Na jej cześć nadano nazwę zaginionemu „Algrabowi”.
— Gwiazda Algrab, inaczej Delta Kruka! — zawołał biolog. — Ale do niej bardzo daleko!
— Czterdzieści sześć parseków. Przecież budujemy statki kosmiczne o coraz dalszym zasięgu…
Biolog kiwnął głową i mruknął:
— Chyba nie należało statku kosmicznego nazywać imieniem wymarłej planety.
— Ale gwiazda nie zginęła i planeta też jest w całości. Zasiejemy i zaludnimy ją znowu — powiedział Erg Noor stanowczym tonem.
Zdecydował się na trudny manewr — na zmianę orbitalnej trasy statku z równoleżnikowego kierunku na południkowy, wzdłuż osi obrotu Zirdy. Jakże odlecieć od planety bez wyjaśnienia, w jaki sposób zginęła. Możliwe, że pozostali przy życiu nie mogą wezwać statku na pomoc wskutek zniszczenia stacji energetycznych i uszkodzenia przyrządów. Może nie wszyscy zginęli?
Niza nie po raz pierwszy widziała Erga Noora przy pulpicie kierowniczym w momencie odpowiedzialnego manewru. Gdy patrzała na jego nieprzeniknioną twarz, szybkie i celowe ruchy, wydawał się jej bohaterem z legendy.
I znów „Tantra” odbyła beznadziejną podróż dokoła Zirdy, tym razem od bieguna do bieguna. Tu i ówdzie, szczególnie w środkowych szerokościach, ukazały się strefy obnażonej gleby. Wisiała tam w powietrzu żółta mgła, poprzez którą prześwitywały, niby morskie fale, ogromne grzędy czerwonych piasków, które rozwiewał wiatr.
A dalej znów się rozpościerały żałobne całuny czarnych maków — jedynej roślinności, która się oparła radioaktywności lub też pod jej wpływem wytworzyła mutację zdolną do życia.
Wszystko stało się jasne. Poszukiwanie wśród martwych ruin anamezonu, magazynowanego z polecenia Wielkiego Pierścienia dla gości z innych światów (Zirda nie posiadała jeszcze statków kosmicznych, tylko dopiero międzyplanetarne), było nie tylko beznadziejne, ale i niebezpieczne. „Tantra” zaczęła powoli rozwijać spiralę lotu w stronę przeciwną od planety. Nabrawszy szybkości siedemnastu kilometrów na sekundę za pomocą silników jonowo-kaskadowych u, zwanych też planetarnymi, używanych do lotów międzyplanetarnych, przy startach i lądowaniach, „Tantra” zaczęła się oddalać od zamarłej planety w kierunku nie zamieszkanego, znanego tylko z umownego szyfru systemu, gdzie zostały wyrzucone boje bombowe i gdzie powinien ją oczekiwać „Algrab”. Włączyły się silniki anamezonowe. W ciągu pięćdziesięciu dwu godzin statek osiągnął szybkość normalną, to jest dziewięćset milionów kilometrów na godzinę. Do miejsca spotkania pozostawało piętnaście miesięcy podróży, czyli jedenaście według względnego czasu statku. Cała załoga, nie wyłączając dyżurnych, mogła się pogrążyć w sen. Ale przez cały miesiąc trwały dyskusje ogólne, obliczenia i przygotowywanie referatu dla Rady.