Tak po rosyjskich wsiach sypiali pijani włóczędzy. Przez cały dzień sennie lśnił upał, przepływały wysokie wozy osypując wiejską drogę wyschniętymi źdźbłami – włóczęga awanturował się, zaczepiał spacerujących letników, walił się w dudniącą pierś, oznajmiając, że jest synem generała, i wreszcie, cisnąwszy czapką o ziemię, kładł się w poprzek drogi i tak leżał dopóty, dopóki chłop nie zlazł z wozu. Chłop odciągał go na bok i jechał dalej; włóczęga blady, z odrzuconą głową leżał na skraju rowu niczym trup, podczas gdy zielone masywy wozów, kołysząc się i pachnąc płynęły przez wieś, przez plamiaste cienie omdlewających od upału lip.
Ganin, bezdźwięcznie ustawiwszy na stole budzik, długo stał pobrzękując monetami w kieszeni spodni i przyglądał się śpiącemu. Wreszcie odwrócił się i cicho wyszedł.
W ciemnej łazience obok kuchni złożono w rogu przykryte rogożą brykiety. Szybka wąskiego okienka była pęknięta, na ścianach występowały żółte zacieki, nad czarną, łuszczącą się wanną krzywo zwisał metalowy pejcz prysznica. Ganin rozebrał się do naga i przez kilka minut prostował ręce i nogi – mocne, białe, o niebieskawych żyłkach. Mięśnie z chrzęstem przesuwały się pod skórą. Pierś oddychała równo i głęboko. Otworzył kran prysznica i chwilę stał pod lodowatym, wachlarzowato spływającym strumieniem, przyprawiającym go o słodki dreszcz w brzuchu.
Gdy się już ubrał, przeniknięty na wskroś parzącym łaskotaniem, nie czyniąc hałasu wyciągnął do przedpokoju swoje walizy i spojrzał na zegarek. Zegarek wskazywał za dziesięć szóstą.
Rzucił na walizy płaszcz i kapelusz, i po cichu wszedł do pokoju Podtiagina.
Tancerze oparci o siebie spali na kanapce. Klara i pani Lidia pochylały się nad starym panem. Oczy miał przymknięte, twarz barwy wyschłej gliny z rzadka wykrzywiała się w wyrazie udręki. Było prawie jasno. Przez dom z zaspanym łoskotem przedzierały się pociągi.
Gdy Ganin zbliżył się do wezgłowia, Podtiagin otworzył oczy. W przepaści, w którą spadał, jego serce znalazło na mgnienie chwiejne oparcie. Chciał wiele powiedzieć – że do Paryża już nie dotrze, że ojczyzny z całą pewnością więcej nie zobaczy, że całe jego życie było jałowe i pozbawione sensu, że nie wie, po co żył i dlaczego umiera. Przetoczywszy głowę na bok i obrzuciwszy Ganina zakłopotanym spojrzeniem wymamrotał: “A więc… bez paszportu" – i spazmatyczny uśmiech wykrzywił mu wargi. Znów zacisnął powieki i znów wessała go otchłań, ból klinem wdarł się w serce, powietrze wydawało się niewypowiedzianym, niemożliwym do osiągnięcia szczęściem.
Ganin, zaciskając silną białą dłoń na poręczy łóżka, patrzył starcowi w twarz i znów przypomniały mu się te rozedrgane, widmowe sobowtóry przypadkowych rosyjskich statystów, cienie sprzedawane po dziesięć marek za sztukę i Bóg raczy wiedzieć dokąd biegnące teraz w białym blasku ekranu. Pomyślał, że Podtiagin coś jednak po sobie zostawił, choćby dwa blade wiersze, które dla niego, Ganina, zakwitły ciepłym i nieśmiertelnym istnieniem: tak zyskują nieśmiertelność taniutkie perfumy albo szyldy sklepowe na miłej nam ulicy. Życie objawiło mu się na chwilę w całej podniecającej urodzie swojej rozpaczy i szczęścia – wszystko stało się wielkie i bardzo tajemnicze – jego przeszłość, opłynięta bladym światłem twarz Podtiagina, delikatny cień okiennej ramy na niebieskiej ścianie i dwie kobiety w ciemnych sukniach nieruchomo stojące obok.
Klara ze zdumieniem spostrzegła, że Ganin uśmiecha się, i nie była w stanie zrozumieć dlaczego.
Z uśmiechem dotknął ręki Podtiagina, ledwie pełzającej po prześcieradle, i prostując się powiedział cicho do pani Dorn i Klary:
– Wyjeżdżam. Wątpię, czy się kiedykolwiek zobaczymy. Proszę pozdrowić ode mnie tancerzy.
– Odprowadzę pana – powiedziała Klara równie cicho i dodała: – Tancerze śpią na kanapce.
I Ganin wyszedł z pokoju. W przedpokoju wziął walizki, przerzucił płaszcz przez ramię, a Klara otworzyła mu drzwi.
– Dziękuję pani – rzekł wychodząc bokiem na podest. – Życzę wszystkiego najlepszego.
Zatrzymał się na chwilę. Jeszcze poprzedniego dnia pomyślał mimochodem, że dobrze byłoby wyjaśnić Klarze, iż nie zamierzał kraść żadnych pieniędzy, lecz oglądał stare fotografie, teraz jednak nie mógł przypomnieć sobie, co chciał jej powiedzieć. Pochyliwszy się zaczął więc niespiesznie schodzić ze schodów. Klara, trzymając drzwi za zasuwę, spoglądała w ślad za nim. Niósł walizki niczym wiadra i jego mocne kroki budziły w stopniach pogłos podobny do spowolnionego bicia serca. Kiedy znikł za zakrętem poręczy, długo jeszcze wsłuchiwała się w ten równy, oddalający się dźwięk. Wreszcie zamknęła drzwi i przez chwilę stała w korytarzu. Powtórzyła na głos:
– Tancerze śpią na kanapce – i nagle zaszlochała gwałtownie i cicho, wodząc po ścianie wskazującym palcem.
17