Podtiagin, płacąc konduktorowi, położył swój żółty blankiet na siedzeniu obok siebie, wybrał z kilku monet na dłoni czterdzieści fenigów, spojrzał na konduktora.
–
Potem z ukosa zerknął na Ganina.
– Naprawdę, panie Lwie, fałszywy?
– Ano tak. Mam co prawda na imię Lew, ale zupełnie inne nazwisko.
– Jakże to, mój drogi? – Podtiagin ze zdumienia wytrzeszczył oczy i nagle chwycił za kapelusz – wiał silny wiatr.
– Tak. Różnie bywało – w zamyśleniu powiedział Ganin. – Partyzantka. W Polsce. No i tak dalej. Kiedyś myślałem, że przedostanę się do Petersburga, wywołam powstanie… A teraz mnie to bawi, i wygodnie mi z tym paszportem.
Podtiagin odwrócił nagle wzrok i rzekł ponuro:
– Dziś, Lowuszka; śnił mi się Petersburg. Idę sobie Newskim, wiem, że to Newski, choć nie jest wcale do siebie podobny. Domy stoją pod różnymi kątami – kompletna futurystyka, a niebo jest czarne, choć wiem, że to dzień. Przechodnie zerkają na mnie spod oka. Potem przechodzi przez ulicę jakiś człowiek i celuje mi w głowę. To się często powtarza. To straszne, bardzo straszne, że kiedy śni nam się Rosja, widzimy nie jej piękno, które pamiętamy na jawie, ale jakieś potworności. Wie pan, takie sny, kiedy niebo się wali i zanosi się na koniec świata.
– Nie – powiedział Ganin – mnie śni się tylko piękno. Las, jaki był, i dwór, jaki był. Tylko czasami bywa tam dziwnie pustawo, widać jakieś nieznajome przesieki. Ale to nic. Wysiadamy tu, panie Antoni.
Zszedł po krętych schodkach, pomógł Podtiaginowi stanąć na jezdni.
– Ładnie błyszczy ta woda – zauważył Podtiagin, oddychając z trudem i rozczapierzoną dłonią wskazując kanał.
– Uwaga, rower – powiedział Ganin. – Konsulat jest tam, na prawo.
– Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze dzięki, panie Lwie. Sam nigdy bym się z tym paszportowym zawracaniem głowy nie uporał. Ulżyło mi. Żegnaj,
Weszli do budynku konsulatu i zaczęli wchodzić po schodach.
Wchodząc Podtiagin szukał czegoś dłonią w kieszeni. – Chodźmy – odwrócił się do niego Ganin.
Starszy pan wciąż czegoś szukał.
12
Na obiedzie było tylko czworo pensjonariuszy.
– Dlaczego nasi tak się spóźniają? – powiedział wesoło Ałfierow. – Pewnie nic nie załatwili.
Tchnął radosnym oczekiwaniem. Poprzedniego dnia był na dworcu i wywiedział się o dokładny czas przyjazdu pociągu z północy: 8,05. Rano wyczyścił garnitur, kupił nowe mankiety i bukiecik konwalii. Jego sytuacja finansowa chyba się poprawiała. Przed południem siedział w kawiarni z ponurym, gładko wygolonym jegomościem, który proponował mu niewątpliwie korzystny interes. Jego nawykły do liczb umysł wypełniała teraz jedna, tworząca swoisty ułamek dziesiętny: osiem, przecinek, zero, pięć. Był to procent szczęścia, który na razie dawał mu los. A jutro… Mrużył oczy i głośno wzdychał, wyobrażając sobie, jak jutro, wczesnym rankiem, wyruszy na dworzec, jak będzie czekać na peronie, jak nadjedzie pociąg…
Po obiedzie znikł; tancerze, przejęci niczym kobiety zbliżającą się uroczystością, też wyszli: wyruszyli pod rękę, żeby kupić drobne przysmaki.
W domu została tylko Klara: bolała ją głowa, ćmiły cienkie kości tęgich nóg; przypadło to na nią nie w porę – dziś było przecież jej święto. “Kończę dwadzieścia sześć lat – myślała – a jutro wyjeżdża Ganin. To niedobry człowiek, oszukuje kobiety, zdolny jest do przestępstwa… Może spokojnie patrzeć mi w oczy, choć wie, że widziałam, jak próbował ukraść pieniądze. A jednak jest cudowny, myślę o nim dosłownie przez cały dzień. I nie ma żadnej nadziei…"
Przejrzała się w lustrze: twarz miała bledszą niż zwykle; na czole, pod nisko zsuniętym kasztanowym pasmem pojawiła się delikatna wysypka; pod oczami widniały szarożółte cienie. Wytarta czarna suknia, którą wkładała na co dzień, znudziła się jej okropnie; na ciemnej, przezroczystej pończosze, przy szwie, wyraźnie czerniała cera; obcas się wykrzywił.
Ganin i Podtiagin wrócili około piątej. Klara usłyszała ich kroki i wyjrzała. Podtiagin, blady jak śmierć, w rozpiętym płaszczu, trzymając w ręku kołnierzyk i krawat, w milczeniu przeszedł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz.
– Co się stało? – zapytała szeptem Klara.
Ganin cmoknął.
– Zgubił paszport, a potem dostał ataku. Tutaj, tuż koło domu. Ledwie go dowlokłem. Winda nie działa – prawdziwy pech. Miotaliśmy się po całym mieście.
– Pójdę do niego – powiedziała Klara. – Trzeba go przecież uspokoić.
Podtiagin nie od razu jej otworzył. Kiedy ją wreszcie wpuścił, Klara aż jęknęła, zobaczywszy jego poszarzałą, zdenerwowaną twarz.
– Czy pani słyszała? – powiedział ze smutnym uśmieszkiem. – Jestem stary idiota. Przecież wszystko już było gotowe – i masz ci… Połapałem się, że…
– Gdzie go pan zarzucił, panie Antoni?…
– No właśnie: zarzuciłem.
– Może ktoś znajdzie – ze współczuciem rzekła Klara.
– E tam… Taki, znaczy się, los. Jak los to los. Nie sądzone mi stąd wyjechać. Tak widocznie było pisane…
Usiadł ciężko.