— Owszem — odparł mężczyzna w cylindrze. — Zastanawiałem się, czy znasz może dom, w którym da się jeszcze znaleźć wolny pokój?
Dunstan wzruszył ramionami.
— Wszystkie pokoje są już zajęte — rzekł. — Pamiętam, że kiedy miałem dziesięć lat, matka i ojciec kazali mi przez tydzień spać na strychu obory, a mój pokój wynajęli pewnej damie z Orientu, jej rodzinie i sługom. W podzięce zostawiła mi latawiec, który puszczałem na łące, póki pewnego dnia nie zerwał się ze sznurka i nie odleciał w niebo.
— Gdzie teraz mieszkasz? — spytał dżentelmen w cylindrze.
— Mam chatę na skraju ziemi ojca — wyjaśnił Dunstan. — Wcześniej należała do pastucha, póki nie umarł dwa lata temu, w dożynki. Wtedy rodzice podarowali ją mnie.
— Zabierz mnie tam — powiedział mężczyzna w cylindrze i Dunstanowi nie przyszło nawet na myśl, że mógłby odmówić.
Księżyc świecił jasnym blaskiem wysoko na niebie.Zeszli z wioski do lasu. Minęli farmę Thornów (po drodze dżentelmen w cylindrze przestraszył się krowy, która zasnęła na łące i prychnęła przez sen). W końcu dotarli do chaty Dunstana.
Składała się ona z jednego pomieszczenia z kominkiem. Nieznajomy skinął głową.
— Dunstanie Thornie, wynajmę ją od ciebie na następne trzy dni.
— Co za to dostanę?
— Złotego suwerena, srebrną sześciopensówkę, miedziaka i lśniący grosik — oznajmił mężczyzna.
Suweren za dwie noce był bardzo uczciwą zapłatą w czasach, gdy robotnik rolny w dobrym roku zarabiał piętnaście funtów. Mimo to jednak Dunstan się zawahał.
— Jeśli przybywa pan na jarmark — rzekł do mężczyzny — to pewnie handluje pan cudami i dziwami. Jego towarzysz przytaknął.
— A zatem pragniesz cudów i dziwów?
Ponownie rozejrzał się po jednopokojowej chacie Dunstana. W tym momencie zaczął padać deszcz. Krople zaszeleściły na strzesze.
— No dobrze — rzekł niecierpliwie wysoki przybysz. — Dostaniesz swój cud, swój dziw. Jutro spełnisz Pragnienie swego Serca. A oto twoje pieniądze.
Zręcznym gestem wyjął monety z ucha Dunstana. Dunstan przytknął je do żelaznego gwoździa tkwiącego w drzwiach, sprawdzając czy nie są ze złota wróżek. Potem skłonił się nisko i wyszedł na deszcz. Pieniądze ukrył w tobołku z chustki.
W coraz mocniejszym deszczu Dunstan dotarł do obory, wspiął się na stryszek na siano i wkrótce zasnął.
W nocy, pogrążony w półśnie, usłyszał gdzieś w pobliżu donośny grzmot, a potem wczesnym rankiem obudził się nagle, gdy ktoś niezdarnie nadepnął mu na nogę.
— Przepraszam — usłyszał czyjś głos. — To znaczy, proszę mi wybaczyć.
— Kto to? Kto mówi? — spytał Dunstan.
— To tylko ja. Przybyłem na jarmark. Spałem w spróchniałym pniu, ale piorun go przewrócił. Roztrzaskał jak skorupkę jajka i złamał jak gałązkę. Deszcz zaczął padać j mi na głowę i zagroził moim bagażom, a są tam rzeczy, które muszą być suche jak pieprz. Toteż chroniłem je podczas podróży, nawet kiedy było mokro jak…
— Jak w wodzie?
— Właśnie — ciągnął ktoś w ciemności. — I zastanawiałem się — dodał — czy mógłbym może zostać tu, pod pańskim dachem. Nie jestem zbyt duży i nie będę panu przeszkadzał.
— Proszę tylko po mnie nie deptać — powiedział Dun-| stan, wzdychając.
W tym momencie błyskawica rozświetliła wnętrz obory. W jej blasku Dunstan ujrzał coś małego i włochatego w dużym, miękkim kapeluszu. Potem znów zapadła ciemność.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam — znowu usłyszał głos. Jak się nad tym zastanowić, on także wydawał się dziwnie włochaty.
— Nie przeszkadzasz — odparł Dunstan, bardzo zmęczony.
— To dobrze — rzekł nieznajomy — bo nie chciałbym przeszkadzać.
— Proszę — rzucił błagalnie Dunstan — daj mi spać. Proszę.
Usłyszał jeszcze węszenie, które wkrótce ucichło, zastąpione pochrapywaniem.
Dunstan przekręcił się na drugi bok. Przybysz, kimkolwiek lub czymkolwiek był, pierdnął, podrapał się i znów zaczął chrapać. Dunstan słuchał kropel deszczu bębniących o dach obory i rozmyślał o Daisy Hempstock. Spacerowali razem, a sześć kroków za nimi maszerował wysoki mężczyzna w cylindrze i małe, włochate stworzenie, którego twarzy Dunstan nie dostrzegał. Wyruszyli, by poszukać Pragnienia Serca.
Obudziły go jasne promienia słońca. Obora była pusta. Umył twarz i poszedł do domu.
Tam włożył najlepszą kurtkę, najlepszą koszulę i odświętne spodnie. Nożem oskrobał buty z błota. Wszedł do kuchni, pocałował matkę w policzek i poczęstował się wiejskim chlebem hojnie posmarowanym świeżo ubitym masłem.
Potem zaś, z pieniędzmi ukrytymi w węzełku niedzielnej batystowej chustki, ruszył do wioski Mur i przywitał się ze strażnikami przy bramie.
Przez otwór w murze widział rozbijane barwne namioty, wznoszone stoiska, kolorowe flagi i ludzi krążących tam i z powrotem.
— Nie wpuszczamy nikogo aż do południa — oznajmił jeden z wartowników.