Nieobecność Jana trwała cztery lata. Z pazia awansował na giermka pana Karola, i kiedy w roku 1455 przyjechał do domu na Boże Narodzenie, wszyscy mogli zobaczyć jak dumną ma minę. Co do Marii, która nauczyła się śpiewu, tańca, muzyki i prowadzenia domu, jej uroda rozkwitła w całym blasku i zaczęły napływać prośby o zawarcie małżeństwa. Na wszystkie odpowiadała odmownie, zapewniając, że nie chce opuszczać domu rodziców, w którym czuje się w pełni szczęśliwa.
Właśnie po powrocie Jana sprawy przyjęły gorszy obrót. Ja sam przeczuwałem coś patrząc na zachowanie tych dzieci. Odkąd znowu się spotkali, nie rozstawali się już ani na chwilę. Siedzieli zawsze blisko siebie trzymając się za ręce. Szukali okazji, by być sam na sam i odbywali razem długie konne przejażdżki. Pewnej nocy... stało się nieszczęście... i przykro mi powiedzieć, że to ja byłem jego sprawcą.
Antoni Charruet wstał zza stołu i usiadł przy kominku, wyciągając do ognia chude ręce, które znowu zaczęły mu drżeć.
- Tego wieczoru Jan nauczył Marię pewnego dworskiego tańca, bez wątpienia bardzo wdzięcznego, lecz którego figury, pełne miłosnej tęsknoty, nie przystoją rodzeństwu. Zauważyłem zresztą zmieszanie obojga, jakieś drżenie, kiedy spotkały się ich oczy albo splatały ręce. Myśl o tym długo w nocy nie pozwalała mi zasnąć. Czułem, jak rośnie mój niepokój, i w końcu zrozumiałem, że nie zaznam snu, póki nie porozmawiam z Janem. Powinienem go przekonać, żeby już nazajutrz wrócił na dwór pana Karola. Wziąłem więc świecę i ruszyłem do jego sypialni, znajdującej się w jednej z wież, a więc w pewnym oddaleniu od pozostałych.
Przybywszy na miejsce, zauważyłem pod drzwiami smugę światła i ucieszyło mnie to, że nie muszę budzić chłopca. Bardzo delikatnie otworzyłem drzwi, myśląc, że zastanę go w trakcie pisania lub czytania. Niestety, to co ujrzałem, było przerażające, a zarazem fascynująco piękne: w wielkim łożu o czerwonych kotarach, w delikatnym świetle świecy Jan i Maria kochali się... Nie wiem, co byś zrobił na moim miejscu, panie. Zapewne powinienem był wtargnąć do ich sypialni, wyrwać Marię z tego łoża, z tych ramion, w których zdawała się zaznawać niewypowiedzianego szczęścia. Nie mogłem tego uczynić. Przez chwilę patrzyłem, jak zatracają się w tej uwznioślającej ich miłości... a potem zamknąłem cicho, bardzo cicho, drzwi i wróciłem do siebie, aby modlić się przez resztę nocy. Zło zresztą już się stało i kilka godzin mniej czy więcej niczego by tu nie zmieniło.
O świcie poszedłem do Jana, który był już sam. Powiedziałem mu, co widziałem, i nakazałem, zaklinając na Boga, aby opuścił natychmiast ten dom, którego nie zawahał się splamić. Nie protestował. Powiedział tylko: „Kochamy się i nic ani nikt nam w tym nie przeszkodzi". Jednak zgodził się wyjechać. Gdyby odmówił, musiałbym powiadomić o wszystkim jego ojca, i on o tym wiedział.
Marii, tonącej we łzach z powodu okrutnego rozstania, nic nie powiedziałem, ale udałem się do jej rodziców i dałem im do zrozumienia, że nadszedł czas, by wydali córkę za mąż. Ku memu zaskoczeniu stwierdziłem, że byli na to zdecydowani. Tym razem Maria nie mogła odrzucić proponowanego jej kandydata na męża.
Nieszczęśliwym zrządzeniem losu w tym właśnie czasie musiałem wyjechać na kilka tygodni, lecz wyjeżdżałem spokojny, przekonany, że do mojego przyjazdu sprawy potoczą się właściwym trybem. Wyobrażałem sobie, że młody, piękny i zakochany mąż szybko zatrze wspomnienie o Janie. Na koniec przekonałem sam siebie, że scena, której byłem świadkiem, była przelotnym szaleństwem, niebezpieczną dziecinadą. Oboje byli tacy młodzi! Kiedy wróciłem, Maria była zaręczona i, - mimo moich wcześniejszych nadziei - przeraziłem się. Pod wpływem jakiejś aberracji, pomimo próśb żony, wybór Piotra de Brevailles padł na Régnaulta du Hamela. Widziałeś go, panie, nie muszę go więc opisywać. Ograniczę się tylko do informacji, że jako doradca i namiestnik kancelarii w twierdzy Autun, w dodatku bardzo bogaty, miał wysoko postawionych i możnych znajomych, co czyniło z niego pożądanego zięcia. Poza tym brał Marię bez posagu, a to się liczyło przy podejmowaniu decyzji pana de Brévailles. Dowiedziałem się wtedy, że jego finanse nie stały najlepiej... W porównaniu z tym miłość nie miała żadnego znaczenia.
Nigdy nie udzielałem ślubu w równie dramatycznych okolicznościach. Trzeba było dosłownie wlec do ołtarza biedną Marię, tak zapuchniętą od łez, że chciałem odmówić celebrowania nabożeństwa. Du Hamel miał jednak ze sobą jakiegoś kuzyna, kanonika z Saint-Benigne w Dijon, gotowego mnie zastąpić. Pobłogosławiłem więc ten związek i będę dźwigał ciężar tej decyzji do końca mych dni.