Читаем Fiora i Wspaniały полностью

Przed nim rozciągał się opustoszały placyk, do którego dochodziła rozszerzająca się ulica Ouche. Sklepiki były zamknięte bądź właśnie je zamykano, a nieliczni przechodnie przemykali się zgarbieni, z rękami schowanymi przed zimnem pod odzieniem, jakby przed kimś uciekając. Wszyscy zmierzali w tym samym kierunku, i sądząc po hałasie dobiegającym z centrum miasta, zamierzali dołączyć do jakiegoś zgromadzenia. I wtedy nagle rozległ się głos dzwonu żałobnego... Posępne dźwięki płynęły wolno z wysokiej dzwonnicy kościoła Świętego Jana, znajdującego się najbliżej Bramy Ouche.

Zaintrygowany Francesco podszedł do jednego z pełniących straż łuczników i lekko uchylił czapki przybranej futrem kuny.

- Mógłbym spytać, co tu się dzieje, przyjacielu? Dokąd idą ci wszyscy ludzie? Czyżby wybuchły jakieś zamieszki?

Odsuwając rękawicą żelazny hełm z czoła, łucznik przyjrzał się przez chwilę podróżnemu, ubranemu z wyszukaną elegancją.

 - Gdyby to były zamieszki, słychać byłoby bicie na alarm - powiedział bez nadmiernej grzeczności. - To dzwon żałobny!

- Potrafię rozpoznać dzwon żałobny, a ty nie odpowiadasz na moje pytanie. Czy ktoś umarł?

- Jeszcze nie, ale wkrótce to nastąpi. Blisko stąd, na Morimont, odbędzie się egzekucja. Tam właśnie wszyscy idą i powinieneś się pospieszyć, panie, jeśli nie chcesz spóźnić się na widowisko...

- Nie lubię patrzeć, jak ktoś umiera. Chciałbym tylko jak najszybciej dotrzeć do oberży „Złoty Krzyż"...

- Najkrótsza droga wiedzie przez Morimont. W przeciwnym razie trzeba by zawrócić, okrążyć połowę miasta wzdłuż murów obronnych i wjechać ponownie przez Bramę Wilhelma. Gdybym był na twoim miejscu, panie, wybrałbym prostszą drogę. Ta egzekucja niepodobna będzie do innych.

Kat, mistrz Arny Signart, straci skazanych ze stanu szlacheckiego: brata i siostrę. Podobno sypiali ze sobą, a dziewczyna jest piękna jak anioł - dorzucił żołnierz z westchnieniem, które zdradzało żal, że nie może uczestniczyć w tym, co nazywał widowiskiem.

Beltrami rzucił mu wyciągniętą z sakiewki drobną monetę, którą żołnierz złapał w locie z grymasem zadowolenia, podczas gdy florentczyk przywołał gestem Marina, dowódcę poganiaczy mułów, pomagającego mu zawsze w podróżach.

- Co robimy?

- Lepiej iść do przodu, ser Francesco. Ze zwierzętami jakoś przejdziemy, a w każdym razie będzie szybciej, niż idąc dookoła.

- Masz bez wątpienia rację. Ruszajmy więc!

 Kilka chwil później mały oddział dotarł do południowo-zachodniego rogu rozległego prostokątnego placu, przy którym wznosiła się piękna rezydencja opatów z Morimont, i który był zwyczajowym miejscem egzekucji.

Francesco wielokrotnie już przejeżdżał przez ten plac, zazwyczaj pustawy, jeśli nie liczyć ponurego urządzenia, które zajmowało jego środek: długiej, drewniano-murowanej platformy, wznoszącej się dwa metry ponad ziemią. Na jednym końcu podestu znajdowała się szubienica, na drugim koło, a pośrodku, u stóp wysokiego kamiennego krzyża, katowski pień. Tego dnia jednak tłum, z trudem powstrzymywany halabardami, dzierżonymi poziomo przez żołnierzy, usiłował dotrzeć do słupów szafotu. Ludzie stali we wszystkich oknach, na dachach domów - choć były śliskie - na młynie Karmelitów, i oczywiście na słupkach służących do wsiadania na konie przy rezydencji opatów z Morimont, których zwierzchnik był nieobecny, przebywał bowiem w swoim opactwie, jednym z najznaczniejszych w diecezji Langres.

Dzwon wciąż bił żałobnie i kiedy florentczyk, niezbyt zainteresowany widowiskiem, usiłował przepchnąć swego muła przez tłum, aby jechać dalej, napotkał gniewny opór, który jakaś przekupka wyraziła kilkoma wyszukanymi przekleństwami, połączonymi z radą, by zachowywał się spokojnie, dopóki wszystko się nie skończy...

- A co mnie obchodzi wasza egzekucja! - wykrzyknął zniecierpliwiony Beltrami. - Chcę tylko jechać swoją drogą. Zróbcie mi miejsce!

- Nie możemy, nawet gdybyśmy chcieli. Prowadzą już skazanych. Stój więc spokojnie, kawalerze, i pozwól nam popatrzeć!

 Coś jakby głębokie westchnienie wyrwało się z piersi zebranych na widok wozu, wokół którego lance żołnierzy tworzyły rodzaj palisady. Wszyscy wyciągnęli szyje, ale zamiast wrzasków, które zazwyczaj towarzyszą pojawieniu się skazanych, zapadła głęboka cisza. Słychać było tylko dzwon i skrzypienie kół ponurego zaprzęgu. Kobieta, która wcześniej obrzuciła Francesca wyzwiskami, przeżegnała się powoli i głosem zduszonym z emocji wyszeptała:

- Panno Przenajświętsza! Jacy oni młodzi!... Jacy piękni!...

Перейти на страницу:

Похожие книги